29/08/2010

Andy cz. II - ukształtowanie terenu (I)

Teraz już wiemy dokładnie, gdzie leży Kolumbia, czas więc zapoznać się z ukształtowaniem jej terenu.
Mimo, że został nam w oczach gorący, równikowy kraj, o jego losach nie zadecydowały tropikalne równiny, lecz góry, najdłuższe na świecie pasmo Cordillera de los Andes - Andy, ciągnące się wzdłuż zachodnich brzegów Ameryki Południowej, mające od Przesmyku Panamskiego na północy do Ziemi Ognistej na południu około 7300 kilometrów długości, przy szerokościach od 180 do 900 kilometrów, z czego na Kolumbię przypada obszar niemały, bo 485 tysięcy kilometrów kwadratowych, a więc o 25 procent większy od Polski.
Tak olbrzymiej przestrzeni, stanowiącej 42 procent ogólnej powierzchi tego zamorskiego kraju, nie sposób traktować jako jednolitą całość. Bo też kraina ta dzieli się na trzy zasadnicze, niemal równoległe do siebie pasma górskie: Cordillera Oriental - Kordyliera Wschodnia, Cordillera Central - Kordyliera Centralna i Cordillera Oxidental - Kordyliera Zachodnia. Groźna jest uroda tych gór.
Kilometrowe przepaście wysłane siną mgłą, usypujące się nawisłe ściany gór, głazy zastępujące drogę, a także oblane słońcem, rozległe doliny wyłaniające się niespodziewanie zza karkołomnych zakrętów. Gdziekolwiek spojrzysz, woda sączy się ze zboczy, ułatwia roślinom zapuszczanie korzeni, góry stają się piękne w swojej zielonej, splątanej szacie, ale nie są przez to mniej groźne.
Przy trudniejszych przejazdach, na odcinkach, gdzie trzeba wspiąć się serpentynami wąskich dróg na wysokość 3800, 4500 metrów, gdzie rozrzedzone powietrze przyprawia o drżenie rąk, a chmury pełzną niżej niż droga, kierowcy autobusów ustawiają biedniutkie ołtarzyki. W wyrąbanej skale, u stóp figurki Matki Boskiej składają wota, symbole ich zawodu, reflektory samochodowe, często potrzaskane, smutne resztki po wypadkach.
Tam w górach, gdzie nie rośnie już nawet kosmaty jak nasze szarotki fraulejon (Espelatia), cisza jest tak wielka, że kiedy powiesz słowo, echo wyrywa ci je z ust i słyszysz dzwonienie własnego głosu. A może to tylko soroche - choroba wysokościowa daje znać o sobie. Ludzie raczej milczą.
Białe krzyżyki, grupkami stojące przy drogach, przypominają, w którym miejscu stoczył się w przepaść pojazd. Jeśli jest ich kilkanaście - był to autobus, jeśli trzy-cztery - samochód osobowy, może dżip? To nie nastraja do rozmów. Po drugiej stronie trudnego przejazdu także ołtarzyk. Ci, co już mają za sobą niebezpieczeństwo, dzielą się uwagami o drodze z tymi, co w skupieniu, pochyleni nad otwartą maską wozów, sprawdzają stan motorów. Każda taka przeprawa to napięcie nerwów do granic wytrzymałości, to hazard, którego stawką jest życie.
Te trzy zasadnicze pasma górskie rozgałęziają się w dwóch kierunkach. Przedłużeniem pasma wschodniego, na północny wschód, w kierunku granicy z Wenezuelą, są Andy Pamplońskie, Andy Ocaña, wspomniana już Sierra Perija, oddzielająca Amerykę Południową od Centralnej, oraz stojące samotnie nad Oceanem Atlantyckim góry Sierra Nevada de Santa Marta.
Boczną gałęzią pasma zachodniego jest Cordillera de Choco, wzdłuż wybrzeży Oceanu Spokojnego, gdzie w najniższych miejscach góry przechodzą w wysoki próg, nie przekraczający stu metrów. Stanowi on naturalną zaporę dla nacierających fal. Natomiast północne rozgałęzienia Andów sięgają 3350 metrów. W masywie Świętego Ducha (Espírito Santo) wapienna budowa skał ułatwia opadom przenikanie w głąb ziemi, gdzie woda płynąc tworzy potężne jaskinie, wymywa korytarze, aby w niższych partiach gór tryskać niespodziewanie źródłami dającymi początek licznym rzekom.
Zanim deszczowe wody zejdą do podziemi, drążą szczeliny, wyżłobienia, przedziwnych kształtów, na stokach formują się pochody skarlałych postaci o zgiętych plecach, jakby tłumy pielgrzymów wędrowały w jednym kierunku. Wapienne, obłe, zastygłe w bezruchu ich sylwetki długo prześladują wyobraźnię.
Na pograniczu niemal ze stepami llanos wznosi się kwarcowy wał, zwany Sierra Nevada de Cocuy. Główny grzbiet tej grupy górskiej ma zaledwie 15 kilometrów długości, jak na przestrzenie andyjskie jest to długość niemal mikroskopijna, natomiast wysokość tego grzbietu sięga  5360 metrów. Pokryty jest potężną pokrywą lodowcową i śnieżną, ponad którą wyrasta pięć czarnych szczytów. U ich podstawy warstwa zbitego, ziarnistego śniegu ma przeszło 500 metrów grubości. Ten wał skalny urywa się od wschodniej strony niemal prostopadłą ścianą, od prawieków gromadząc u swego podnóża masy rumowisk powstałych z osypów spowodowanych erozją.
Pasmo wschodnie, którego rozgałęzieniem i przedłużeniem są wspomniane wyżej góry, jest geologicznie starsze od Andów Centralnych i Zachodnich; zbocza od strony stepów llanos, dotknięte erozją, osypują się często. Na drodze łączącej Bogotę, stolicę kraju, z llanos, dodać trzeba jedynej drodze, jest zwężenie zwane Quebrada Blanca. Białe Urwisko często bywa nieprzejezdne i nie ma na to rady. W czasie naszego pobytu w Kolumbii i nam również nieraz wypadało czekać na usunięcie zwałów kamieni, lawiny błota, ziemi najeżonej głazami, aby móc przejechać do miasta Villavincencio lub wrócić do Bogoty.
Do tego rodzaju utrudnień kierowcy są przyzwyczajeni. Po jednej i drugiej stronie derrumbe, czyli osunięcia, gromadzi się wiele pojazdów, więcej ciężarówek i dżipów niż samochodów osobowych. Czas naprawy drogi bywa różny, od kilku godzin do kilku dni nawet. Z oczekujących po obu stronach osypiska samochodów wychodzą podróżni, są przyjaźnie nastrojeni, solidarni w niepowodzeniu, dzielą się zapasami żywności, wyciągają butelki rumu, zapraszają się na drinka. Z pobliskich osiedli chłopi donoszą, co tam mają do sprzedania: prażoną skórę wieprzową (jest to nawet niezłe, chrupkie, pozbawione tłuszczu duże skwary wyglądają jak nadmuchane), słone owcze serki owinięte w liście, kawałki gotowanej juki. Spieszą się przy tym, bo konkurencja duża, każdy chce skorzystać z derrumbe, aby zarobić parę pesos. Tranzystorowe radia nie próżnują, nastrój zatem panuje prawie piknikowy. Nawet jeśli przyjdzie nocować w górach, ludzie się tym zbytnio nie przejmują. Odwrotu nie ma, kto raz dostał się w kolejkę oczekujących na przejazd, już z niej nie wyjedzie, droga pozwala zaledwie na ostrożne wyminięcie się w odwrotnych kierunkach, nie ma więc żadnych możliwości wycofania się, zwykle samochody stoją dość ciasno, w odległości dwóch-trzech metrów jeden od drugiego.
To derrumbe nie było specjalnie groźne. Właśnie kończyła się pora deszczowa, słońce coraz częściej i dłużej przebywało na czystym, bezchmurnym niebie. I zaraz robiło się gorąco. Quebrada Blanca godzina 15. Po obu stronach urwiska wąż samochodów. Oczekiwanie na przejazd trwa już blisko pięć godzin. Bardziej zniecierpliwieni krążą między pracującą brygadą spychaczy i ubijającym oczyszczoną powierzchnię wałem a końcem długiej kolejki, informując, udzielając szczegółowych wyjaśnień.
-Żeby nie ten głaz, co go nie mogą zepchnąć, już byśmy przejechali, a przy okazji nie ma pan przypadkiem papierosów?
-Niepotrzebnie częstowali ich rumem, pracują coraz gorzej.
-Im się nie spieszy, są na dniówce.
-Słuchajcie, chłopaki, ale ładna gringa stoi przede mną.
-Nie mów. Ale wiecie, powinno się zrobić składkę, zaraz się pospieszą.
-Słusznie.
-Jakie tam słusznie. Nie dam ani grosza.
Takie i tym podobne rozmówki prowadzono spoglądając na zegarki. O osiemnastej zrobi się ciemno, a po nocy jechać niebezpiecznie.
Od strony przerwanej drogi ukazała się sylwetka księdza; szczupły, wysoki, biegł niemal, na ile teren na to pozwalał, sutanna furczała mu porywana wiatrem.
-Słuchajcie, trzeba się cofnąć! Cofnąć się! Jedyne wyjście!
Biegł aż na sam koniec kolejki. Ostatnim z trzydziestu sześciu samochodów była ciężarówka wypełniona worami, przez dziury z grubo tkanych, sizalowych worów wyglądały złote, dojrzałe pomarańcze.
-Calma, padre. Spokój, niech ojciec spojrzy. Mam ciężki wóz. Jak mam się cofać? Przecież tu wąsko. Do przepaści mi się nie spieszy. - A potem już łagodniej i z szacunkiem. - Proszę ojca, my tu zwyczajni, niejedną noc spędziłem na czekaniu. Jak ojciec chce, zrobię miejsce w szoferce, sam pójdę na worki, to i zimna nie będzie.
-Człowieku, o czym ty mówisz? Ja znam tę Quebradę lepiej od was. Żyję w tych górach od dziecka, a teraz jestem na objeździe parafii. Cofnij się, człowieku. Zawołaj innych. Albo ja zawołam. Jakoś razem musimy, trzeba koniecznie!
Kierowca ciężarówki wściekł się. - Mierda - zaklął, a do księdza już bez szacunku dla jego sutanny warknął: - Niech mnie ojciec zostawi w spokoju. Dobrze?
W górach odezwał się pomruk grzmotu. Tak uważano wtedy o godzinie 15. Trzydzieści minut później cały wąwóz wypełniła lawina błota, kamieni, głazów i odłamków skalnych. Trzydzieści dwa samochody z jednej strony i dwadzieścia pięć z drugiej pochłonęła tysiącmetrowa przepaść. Ściana gór przesunęła się o kilkanaście metrów, droga przestała istnieć. Cztery wozy, w tym ciężarówka z pomarańczami, stały na urwisku, tuż obok lawiny, kilkanaście metrów przed nimi śmierć zagarnęła potężną karawanę przeszło pięćdziesięciu samochodów. Nawet ślad po nich nie został. Tylko przepaść stała się o kilkadziesiąt metrów płytsza. O udzieleniu pomocy nie było mowy. Ksiądz także zginął. Ostrzegał, widocznie wcześniej słyszał pomruki i znał te odgłosy. Nasiąknięte deszczami zbocza ruszyły z miejsca. Nie próbowano  nikogo ani niczego odkopać. Miejsce poświęcono jako zbiorowy cmentarz. A droga, w jakiś czas odbudowana, nadal szła Białym Urwiskiem. Nawet stawiane zwykle po wypadkach niskie, białe krzyże z wypisanymi nazwiskami nie przypominają katastrofy, bo ich tu nie ma. Byłby to cały las krzyży.
[A. Słowakiewicz, Warszawa 1985]

No hay comentarios.:

Publicar un comentario